Bogusław Feliszek, 2008-11-24
"Informacje z certyfikatem"

Informacje z certyfikatem

Dziennikarze to wyjątkowa grupa zawodowa. Nie witają się tajemniczymi gestami, nie noszą ubrań z jednej firmy, nie hołdują żadnym magicznym rytuałom. Jest między nimi unikatowe poczucie wyjątkowości uprawianego zawodu i specyficzna więź, której nie trzeba wzmacniać masońskimi obrzędami, skomplikowanymi hasłami rozpoznawczymi czy sekretnymi uściskami dłoni. Tą więź widać we wzajemnym zaufaniu.

Dziennikarz nie oszuka dziennikarza. Nie powie mu wszystkiego, co wie, ale nie wprowadzi go celowo w błąd.

Ludzie mediów czerpią z siebie nawzajem rzadko przyznając się do pierwotnego źródła owych "inspiracji". W praktyce wygląda to tak. Jeden reporter mówi o czymś pierwszy. Inni idą jego tropem. Albo z własnej woli albo z woli ich redakcji. Czasem w pierwotnym materiale pojawiają się pomyłki. Ale zazwyczaj w pogoni za "sensacyjnymi szczegółami" tylko dopisuje się nowe fakty pozostawiając pierwszą relację jako pierwowzór do kopiowania przez resztę dziennikarzy.

Widać to jak na dłoni kiedy pierwszym źródłem jest renomowana agencja prasowa taka jak Reuters, AP, PAP czy sieć telewizyjna taka jak BBC, CNN, TVN.

Delegowanie zaufania

Redaktorzy wiadomości wychodzą z prostego założenia, że informacja pochodząca z wiarygodnego źródła musi być prawdziwa. Możemy to nazwać "delegowaniem zaufania" zwalniającym z dokładnego sprawdzenia szczegółów lub samodzielnego kontaktowania się z pierwotnym źródłem. Taka praktyka ma oczywiście swoje uzasadnienie ekonomiczne. Oszczędza czas, pieniądze i energię. Niestety ten wszędobylski wszechświat wzajemnego zaufania rzadko kiedy wprawia w zakłopotanie samych dziennikarzy.

Z faktu, że dziennikarze mają do siebie zaufanie wcale nie wynika, że to, co mówią jest prawdziwym opisem rzeczywistości. Niestety, poza mediami nie ma innej porównywalnej, dynamicznej i popularnej struktury społecznej, która jest w stanie konkurować z ich aktualnym oglądem świata. I właśnie ten brak konkurencji razem z ryzykownym zaufaniem do kolegów pogłębiają epistemologiczne słabości globalnej wioski informacyjnej.

Problem staje coraz większy, gdyż przybywa redakcji, stacji radiowych i telewizyjnych, a dostęp do Internetu codziennie uzyskują tysiące nowych użytkowników.

Agencje informacyjne coraz częściej zlecają zadania w odległych miejscach tzw. wolnym strzelcom. A kim oni są? Czym się kierują? Czy wydawca "Wiadomości" może do nich zadzwonić, aby sprawdzić prawdziwość faktów i prawdomówność informatorów? Myślę, że kierownik produkcji uznałby to za marnowanie czasu i pieniędzy. Nawet kiedy pierwotne źródło cieszy się nienaganną reputacją (na przykład, BBC) nikt nie może zwolnić dziennikarza z obowiązku sprawdzenia faktów.

Blogerzy i inni nowi "dostarczyciele treści mediów", ze szczególnym uwzględnieniem właścicieli multimedialnych telefonów komórkowych z upodobaniem utrwalających wszelkie katastrofy i wypadki, to zupełnie nowa kategoria w medialnym tyglu. Efekt jest taki, że redaktorzy i wydawcy budują dziś reporterskie relacje tak jak tka się wzorzysty kilim - mnóstwo nitek i kolorów i za mało czasu na dobór tych, które pozwolą stworzyć najbardziej wartościowy materiał.

Amalgamaty informacji

Aby sprostać tym wyzwaniom technologicznym nowoczesne organizacje medialne przechodzą na skomputeryzowane systemy zarządzania treścią (Content Management Systems - CMS), które katalogują wszystkie "aktywa informacyjne" i udostępniają dziennikarzom. Analogowe zasoby są stopniowo konwertowane na cyfrowe. Dotyczy to także pasm reklamowych, reportaży, filmów i programów studyjnych. Kolejny postęp to zastąpienie kosztownych przekazów satelitarnych przesyłaniem materiałów przez Internet bezpośrednio do komputera dziennikarza.

Pobrane materiały mogą być teraz dowolnie pocięte i wykorzystane zgodnie z potrzebami. Ponieważ większość stacji telewizyjnych regularnie kupuje zdjęcia od wielu producentów informacji filmowych, cyfrowa technologia obróbki obrazu i dźwięku umożliwia dziś tworzenie relacji będących swoistym amalgamatem, w którym nie musi być wiele własnego materiału.

Łatwo sobie wyobrazić skutki tego procesu na ekranie telewizora. Mimo wielości źródeł i dużej liczby nadawców zdecydowana większość tworzy podobne materiały. Takie amalgamaty amalgamatów. I spróbujmy odnaleźć w tej dżungli medialną ścieżkę "delegowania zaufania".

Nie widzę dzisiaj wygodnego sposobu informowania odbiorców informacji w jaki sposób zostały one zdobyte i opracowane ani standardu opatrywania ich znakiem jakości nadawcy ani wyraźnego zaznaczenia co pominięto w końcowej wersji.

Konsumenci informacji żyją w błogiej nieświadomości tego jak produkty mediów są przygotowywane. Na każdym opakowaniu produktów spożywczych są umieszczone dane o składnikach, ich wartościach i ewentualne przeciwwskazania. Klienci informacji konsumują je bez dostępu do takich danych.

Dobrowolne certyfikaty

Czy jest rozwiązanie, które uzdrowi tę sytuację bez oficjalnych zmian w prawie?

Szanujące się gazety umieszczają w stopce pod artykułem informacje z jakich dodatkowych zewnętrznych źródeł korzystały. Napisane jest to zwykle drobnym druczkiem, ale dociekliwy czytelnik ma przynajmniej szansę ocenić wiarygodność tych materiałów.

W dziennikarstwie radiowym, telewizyjnym i internetowym taka praktyka to rzadkość. Zgodnie z Prawem Delegowania Zaufania media wykorzystujące materiały innych dziennikarzy przyjmują, że zostały one sporządzone według ogólnie stosowanych i akceptowanych standardów.

W żadnym znanym mi przypadku - pomijając rzadkie sytuacje kiedy do informacyjnej sieci trafił ewidentny bubel - organizacja medialna nie wyjaśnia rutynowo klientom jakie są kulisy przygotowania informacji.

Rosnąca zależność od cyfrowych sieci zajmujących się zbieraniem i dystrybucją informacji sprawia, że media powinny wypracować standard certyfikowania efektów swojej pracy tak jak od lat robią to inne branże. Na przykład, w przemyśle drzewnym funkcjonują certyfikaty utrudniające nadmierną eksploatację lasów. Klienci kupujący drewno opatrzone takim certyfikatem wiedzą, że nie pochodzi ono z rabunkowej wycinki. Podobne standardy dotyczą zdrowej żywności, odzieży czy kosmetyków.

Czy informacje mogą mieć podobne certyfikaty podające sposób ich uzyskania i opracowania? Co o tym sądzisz? Napisz o tym w komentarzu.